Twierdza
Przemyśl
Wojna to nędza” - słowa te wypowiedziane przez moich dziadków wryły się mi w pamięć. Dopiero jednak po wielu latach kiedy dojrzałem zdaję się rozumieć ich przesłanie. Wojna nie niesie z sobą żadnych pozytywnych wartości, a jedynie nieszczęście, cierpienie i smutek. Jej codzienność rozmija się diametralnie ze szczytnymi hasłami wypisanymi na sztandarach walczących armii. Częścią tego kataklizmu jest niewątpliwe uchodźstwo. Pojęcie, które budzi w obecnej polityce tyle skrajnych emocji.
Czy jednak autorzy komentarzy pamiętają, że problem uchodźstwa dotyczył podczas obydwu wojen światowych także ziem Europy Południowo -Wschodniej? Celowo podano Europy, gdyż obecnie należą one do kilku podmiotów państwowych, a zamieszkiwane były w przeszłości przez różne nacje nie tylko polską, mniej lub bardziej świadome wówczas swej odrębności. Ten ostatni fakt nie pozostał zresztą bez wpływu na zapis pamięci o wychodźstwie. Materialnego zapisu doczekał się w polskiej historiografii, chodź i tu stanowił raczej epizod Wielkiej Wojny, podczas której oficjalnie nieistniejąca Polska, jako byt państwowy, nie wzięła udziału. Białoruskie, czy ukraińskie chłopstwo poza sporadycznymi zapisami, przechowywało pamięć o tych wydarzeniach w podaniach ustnych, które zatarły się wraz z odejściem naocznych świadków tychże wydarzeń. Zupełnie innego zapisu doczekało się wychodztwo ludności Prus Wschodnich, która zbiegła w głąb rzeszy przed nadciągającymi armiami rosyjskimi. Tu stwierdzenie Die Kosaken kommen tak mocno wryło się w niemiecką świadomość, że stało się upraszczajac, jedną z podwalin rasistowskiej, zbrodniczej polityki prowadzonej przez nazistów względem słowiańskich sąsiadów III Rzeszy.
Pozostawiając jednak watek niemiecki na uboczu rozważań, powszechnie zapomnianym pozostaje fakt, iż front wschodni przetoczył się m. in. przez ziemie rdzennie polskie siejąc spustoszenie, a w armiach zaborczych walczyło ponad 3 mln naszych rodaków. Także miasto, z którego pochodzi autor recenzji, dotknął problem uchodźstwa. Przemyśl jako austro- węgierska twierdza został tuż przed oblężeniem w dużej mierze ewakuowany w głąb monarchii. Z kolei prowadzona w Galicji ewakuacja dotknęła także moich przodków, którzy ze Lwowa zostali wywiezieni do Wiednia. Szacuje się, że przed nadchodzącymi Rosjanami zbiegło lub ewakuowano w głąb monarchii ponad 650 tysięcy mieszkańców Galicji. Byli oni zmuszeni pozostawić swój majątek, znajomych i miejsca rodzinne. Wyjeżdżając nie byli pewni swego losu, tego co ich spotka i czy jeszcze będzie im dane powrócić do domu. Można tylko wyobrazić sobie ich los, sytuację ludzi wyrwanych ze swej małej ojczyzny, rzuconych na łaskę obcych. Niestety z historii wiemy, że nie było to takie łatwe. C.K. władze nie były przygotowane na napływ uchodźców, stąd warunki życia w prowizorycznych obozach dopiero z begiem lat zaczęły się poprawiać. Dla pogardzanych przybyszów nie było zatrudnienia, szalały choroby i panował głód. Po wojnie zaś trapiły ich dylematy, czy wracać i w ogóle jest do czego albowiem rozpadła się monarchia. Aktualnym stało się pytanie, czy w młodym państwie polskim borykającym się z kształtem swoich granic i prowadzącym walkę z bolszewikami, znajdzie się miejsce dla powracających. Niektórzy zaaklimatyzowani postanowili pozostać na obczyźnie.
Nie inaczej przedstawiał się dramat bieżeńców. Dlatego dalej wskażemy wiele analogii w ich losie. Najpierw tracili ze swych rodzin bliskich mężczyzn powoływanych do carskiej armii. Cześć z nich poległa, inni poszli do niewoli już pierwszego roku wojennych zmagań, kiedy to carscy generałowie z nadzwyczajną lekkością szafowali żołnierskim życiem. Analogicznie przedstawiał się los rodzin galicyjskich, których synowie, mężowie walczyli na galicyjskich polach,lub karpackich przełęczach, zaś ich rodzinom miejscowi wyrzucali od darmozjadów, a często nawet zdrajców. Po niespełna roku wojna wkroczyła dosłownie w świat bieżeńców (w Galicji miało to miejsce znacznie szybciej, bo w ciągu 2- 3 miesięcy, kiedy pobite c.k. polowe armie wycofały się na karpackie stoki). Pokonane armie carskie rozpoczęły dramatyczny odwrót na wschód w celu oderwania od wroga. Równocześnie porwały z sobą rzeszę blisko 2 mln cywilnych uchodźców. Tu po raz kolejny dały o sobie znać bezduszność i brak wyobraźni zbiurokratyzowanego carskiego aparatu a nadto jego przysłowiowa indolencja i niekompetencja. Carscy stratedzy, aby nie pozostawić wrogom niczego na ich drodze, postanowili zastosować sprawdzoną taktykę spalonej ziemi. Można to jeszcze zrozumieć w stosunku do miast, ośrodków przemysłowych, aby zapobiec dostaniu się w ręce wroga zakładów przemysłowych, czy kadr potrzebnych do utrzymywania produkcji, lecz nie na ubogiej wsi. Uchodźców zmuszano naprędce do zabrania ruchomego mienia wraz z żywym inwentarzem i pozostawienia domów, które podpalało wycofujące wojsko. Czym zachęcano tych ludzi do ucieczki? Straszono niezwykłym okrucieństwem nadciągających wrogów, a kiedy to nie pomagało ostatecznym argumentem stawała się kozacka nahajka. Łatwiej propaganda ta trafiała do mniej wykształconego chłopstwa ruskiego utożsamiającego się z prawosławną cerkwią, gdzie pop był jednocześnie urzędnikiem państwowym przekazującym wolę caratu. Polskie wsie w większości pozostawały na miejscu, gdyż świadomość ludności podsycana przez znaczną część duchowieństwa, była większa (choć nie brakowało wśród duchownych przypadków postaw karygodnych). W tej sytuacji pozbawieni domostw wychodźcy niejednokrotnie nie mieli już do czego powracać. Carat nie był przygotowany na falę uciekinierów. Z jej rozmiarów zdano sobie sprawę poniewczasie. Na wschód ciągnęły kilkudziesięcio kilometrowe kolumny chłopskich furmanek liczące po 200 tysięcy osób i więcej. Na nieszczęście nie trzeba było długo czekać. Wielomiesięczna droga w prowizorycznych warunkach, często bez wody, żywności zaczęła zbierać plon śmierci. Ludzie pijąc brudną wodę z poleskich mokradeł zapadali na cholerę. Szalał tyfus, jak i inne choroby. Ilość zmarłych była tak duża, że z braku możliwości pochówku kładziono ich przy drodze. Codziennością stały się przerażające historie samotnych kobiet, które umierając uprzednio mordowały własne dzieci, czy sierot, owdowiałych mężczyzn, którzy nie potrafiąc się odnaleźć w rolach dotychczas kobiecych porzucali swoje potomstwo. Nie sposób jednak oddać tu jakimikolwiek słowami dramatyzmu tamtych chwil. Kto zaś wypadł z kolejki wozów nie miał szansy do niej wrócić, tracąc łączność z bliskimi jak i mieszkańcami miejscowej wspólnoty. Z czasem ludzie ci tracili cały swój majątek, choćby sprzedając go okolicznym handlarzom za bezcen.
Co znamienne wygnańcy spotykali się ze złym przyjęciem ludności dalej położnych rejonów Rosji, do których docierały ich wozy. Czy powinno to dziwić? Wyobrazić sobie należy kresowe miejscowości liczące kilkanaście tysięcy ludzi, wokół których na koczowiskach zatrzymało się nieraz 200 i więcej tysięcy osób. Ludzie ci nieśli z sobą zagrożenie choćby epidemiami. W tych dzikich czasach, pozbawionych moralności wzrastała przestępczość, która w pewnej mierze uzasadniały braki aprowizacyjne. Dzisiaj taka ilość ludzi stanowiłaby nie lada obciążenie i wyzwanie nie mówiąc o ówczesnych czasach, kiedy sytuację pogłębiała tradycyjna indolencja i niekompetencja carskich urzędników. Ratunkiem okazały się rosyjskie ziemstwa (władze samorządowe) oraz naprędce zawiązywane komitety pomocowe, które organizowały z początku prowizoryczną, a z czasem profesjonalną pomoc dla wygnanych ludzi pozbawionych elementarnej opieki, bytującej w urągających godności warunkach. Brakowało żywności, ciepłej odzieży, schronień, podstawowej opieki sanitarnej.
Nie inaczej było w monarchii dwuczłonowej. Choć wciąż pokutuje żywy mit dobrego „cysorza” i czasów wolności pod jego berłem, to rzesze galicyjskich przybyszy wcale nie były witane ze zrozumieniem ich dramatycznej sytuacji. Wręcz przeciwnie uważano ich za włóczęgów a nawet zdrajców. Sprzyjało temu nagłe pojawienie się znacznych skupisk galicyjskiej ludności, która dawała się słyszeć, stając się widoczną. W samym Wiedniu odnotowano blisko 200 tysięcy Galicjan. Zdarzały się częste akty napaści fizycznej, bo słowna była na porządku dziennym (wyzwiska w rodzaju „galicyjskich psów”). Z biegiem czasu i pogorszenia sytuacji aprowizacyjnej Austro -Węgier, którym groziła klęska głodu, nastawienie ludności uległo nawet pogorszeniu. Węgry jako składowa monarchii uważały nawet, że jest to problem wewnętrzny Przedlitawii (Austrii) i przybyłą na ich terytorium galicyjską ludność deportowały w strzeżonych składach kolejowych na terytorium austriackie, głównie Moraw. W monarchii brakowało bowiem spójności. Poszczególnych prowincji nie łączyły żadne istotne więzi spajające, a w przypadku Galicji nawet gospodarcze, gdyż był to region rolniczy, wyjątkowo zacofany nawet jak na standardy sąsiedniej Rosji. Powyższe niewątpliwie ułatwiło w nieodległej przyszłości rozejście się narodów współtworzących państwo każdego w swoją stronę.
Ogrom nieszczęścia zmusił carat do zorganizowania w październiku akcji wywozu bieżeńców w głąb Rosji. Tak zaczął się kolejny rozdział dramatu tych ludzi. Dalsza droga w nieznane. Zmuszeni przez urzędników pozostawiali resztki swojego dobytku (wozy, inwentarz), gdyż odmawiano ich transportu. Lecz i tu o możliwości wyjazdu i miejscu docelowym decydowali carscy, często przekupni urzędnicy. Sama podróż też nie należała do lekkich. Brakowało żywności, ludzie głodowali, nie docierała pomoc medyczna a uchodźcy obawiali się informowania o chorobach z obawy przed wymuszoną rozłąką z bliskimi. Szerzyły się więc epidemie.
Odmiennie tę kwestię starały się rozwiązać c.k. władze. Podjęły działania mające na celu usunięcie galicyjskich uchodźców z przestrzeni publicznej budując dla nich obozy internowania. Szacuję się, że w tego rodzaju ośrodkach ulokowano ponad 200 tysięcy mieszkańców Galicji. Oczywiście los ten ominął bogatszych, ustosunkowanych wyższych sfer, których przedstawiciele wciąż byli widoczni w wytwornych, wiedeńskich lokalach. Życie obozowe przynajmniej w pierwszych miesiącach było ciężkim, pozbawionym wygód. Uchodźcy po przybyciu poddawani byli koniecznej, aczkolwiek uwłaczającej ludzkiej godności, procedurze badań i dezynsekcji mającej zapobiec epidemii tyfusu plamistego. Czasami spotkali się z szykanami ze strony obozowych władz. Doskwierały im prymitywne warunki życia w nieogrzanych i przeludnionych barakach, niedostateczne wyżywienie oraz brak sanitariatów, których rolę pełniły doły kloaczne. Ich bezpośrednim skutkiem była wysoka śmiertelność wśród internowanych wynosząca ok. 6% populacji, zwłaszcza wśród dzieci. Sytuacji nie poprawiały przyznane wygnańcom zasiłki publiczne, które z powodu niskiej wysokości zapewniały, co najwyżej wegetację. Przyznać jednocześnie należy, że z upływem czasu warunki obozowe uległy poprawie.
Po przybyciu na miejsce bieżeńcy zderzali się z Rosją, nieznanym im krajem zamieszkałym przez rożne ludy i mniejszości. Potęgowało to uczucie wyobcowania w nowym środowisku. Sprzyjało to z drugiej strony uświadomieniu sobie przez przybyszów swojej odrębności. O dziwo wszędzie witano ich raczej ciepło, dzielono się kwaterami i żywnością. Z czasem władze rozpoczęły akcję wypłacania „pajdek” będących zasiłkami, czasami traktowanymi niewłaściwie jako przyrzeczone rekompensaty za utracony majątek. Niejednokrotnie ratowały one życie tym wyzutym z majątku ludziom. Wiele rejonów Rosji okazywało się być zamożniejszymi aniżeli wsie Królestwa Polskiego, gdzie gospodarowano na glinie czy pisaku. Część uchodźców wrastało w nowe środowisko. Dotyczyło to zwłaszcza młodszych roczników. Rosja, nawet ta rewolucyjna zapewniała znacznej części tych ludzi awans społeczny poprzez możliwość zdobycia zawodu, czy podjęcia nauki. To rosyjskie przywitanie chlebem i solą, choć nie wszędzie, jest o tyle interesujące, że zupełnie inaczej działo się w monarchii austro – węgierskiej, gdzie jak wspomniano uchodźcy nie mogli nie tylko liczyć na pomoc ad hoc, lecz nawet słowo współczucia lub wsparcia. Oczywiście z upływem czasu nastawienie miejscowej ludności w Rosji ulegało zmianie. Zazdroszcząc uchodźcom zasiłków zaczęto pomawiać ich o nieróbstwo, co nie zawsze było zgodne z prawdą, gdyż nawet kiedy po swoich strasznych przeżyciach posiadali wolę podjęcia pracy zarobkowej, to nie sprzyjało temu ich doświadczenie zawodowe, jako przecież w większości prostych, niepiśmiennych chłopów. Brak kwalifikacji uniemożliwiał większości z nich podejmowanie jakiejkolwiek innej pracy, leżąc poza ich horyzontami myślowymi.
Upadek imperium Romanowów, rewolucja oraz rozpętana wojna domowa nie obeszły i imigrantów. Nieraz dzielili oni podobny los jak ludność miejscowa cierpiąc głód, epidemie tyfusu pochłaniające kolejne miliony ludzkich istnień, czy walcząc po stronie różnych stron rosyjskiego konfliktu zbrojnego, nierzadko kierując się oportunizmem wielokrotnie zmieniając opcję polityczną. Rewolucyjna pożoga dziesiątkująca rosyjską ludność stawała się dla jednych motorem decyzji o wyjeździe, innych nie zniechęcała wcale do pozostania. Ci ostatni nadal cenili sobie rosyjski dostatek i dostrzegali możliwość awansu społecznego, który w „pańskiej” Polsce wydawał się dla nich nierealnym. Kolejny raz dzieliły się rodziny i lokalne społeczności, na tych zdeterminowanych, tęskniących za rodzinnymi stronami i tych, którzy nie widzieli tam dla siebie przyszłości.
Wyjazdy dostarczały wygnańcom kolejnych cierpień. Pierwsza fala ruszyła tuż po zawieszeniu broni (pokój brzeski – 03.03.1918 r.). Łatwiej było powrócić przechodząc przez linię frontu, aniżeli poprzez dwa oficjalne przejścia graniczne otworzone przez Niemców. Ci czynili usilne starania, aby ograniczyć falę powrotów. Towarzyszyły temu złożone motywy, lecz przede wszystkim obawa, że powracający pogorszą sytuację aprowizacyjną okupowanych terenów i przyniosą epidemię tyfusu. Obawiano się również zarazy bolszewizmu, którą mogli z sobą przynieść bieżeńcy. Stąd też wprowadzono znaczne ograniczenia ilościowe (po zaledwie kilkadziesiąt osób dziennie) i podejmowano szereg działań mających zniechęcić ludność do powrotu. Po przekroczeniu granicy uchodźców internowano w obozach przejściowych pod pretekstem dezynfekcji. W rzeczywistości wymuszano od nich łapówki za zwolnienie z obozu. Tak to opisał przyszły polski prezydent St. Wojciechowski, który na łapówki dla siebie i towarzyszących mu kilkuset ludzi wydał nieomalże cały swój majątek.
W tym miejscu warto jeszcze wspomnieć, iż los uchodźców uzależniony był w dużej mierze od ich przynależności narodowej. Lepszy los spotkał, bowiem polskich wygnańców, którzy mogli liczyć na wsparcie polskich partii politycznych (te działały w c.k. monarchii), jak i organizacji społecznych. Odpowiednia reprezentacja polityczna była w stanie wywalczyć u władz zaborców lepsze traktowanie mniejszości polskiej, jednocześnie organizując na obczyźnie samych uchodźców i zapewniając im dodatkową pomoc. Wydaje się to szczególnie istotnym w zaborze rosyjskim, gdzie w zasadzie od początku polskie komitety podejmowały, oczywiście nie zawsze skuteczne, działania mające na celu niedopuszczenie do rozproszenia się uchodźców po rosyjskim imperium i nieuchronnego wynarodowienia, co stało się losem przedwojennej emigracji zamieszkującej licznie połacie Syberii. Istotnym stało się uzyskanie dla nich wpierw doraźnej pomocy, potem zasiłków i odszkodowań za utracony majątek, osiedlenie w guberniach europejskich (co miało ułatwić powrót) i utwierdzanie oraz pogłębianie świadomości narodowej. Z tego wsparcia nie mogli natomiast korzystać przeważający chłopi białoruscy i ukraińscy, jak i c.k. moarchii wielu galicyjskich Żydów. Zwłaszcza ci pierwsi pozbawieni celowo przez carat reprezentacji politycznej byli taktowani jako część składowa narodu rosyjskiego, przez co mogli korzystać jedynie z pomocy oferowanej im przez władze oraz rosyjskie komitety. Odmawiano im także wypłaty odszkodowań, na rzecz których bezprawnie zaliczano udzielane comiesięcznie zasiłki.
Powrót do Galicji stał się natomiast możliwym jeszcze w 1915 roku kiedy to wskutek operacji gorlickiej i przełamania linii Bugu sprzymierzeni zdołali odbić z rąk rosyjskich większość galicyjskiej prowincji poza Tarnopolem. Także w tym wypadku wygnańcy stali przed dylematem sensu powrotu. Choć w większości nie spotykali się z empatią miejscowej ludności i tęsknili za rodzinnymi stronami, to zastanawiali, czy mają realnie do czego powrócić. Otóż przez ich miejscowości przetoczył się, czasami kilkukrotnie front, który zniszczył zasiewy, a ich domostwa wcześniej splądrowane, zostały doszczętnie spalone. Na wychodźstwie mogli liczyć na skromną, ale zawsze, pomoc państwa i zyskać w bogatszych prowincjach schronienie przed mityczną galicyjską biedą, pogłębioną wojennymi zniszczeniami. Mimo to do 1918 r. większość uchodźców powróciła do Galicji.
Po wybuchu wojny polsko- bolszewickiej powroty ustały. Ich wznowienie przewidziano dopiero w postanowieniach pokoju ryskiego. I tym razem bolszewicy czynili wiele starań, aby je ograniczyć, zwłaszcza wyłączyć z powrotów inteligencję, szczególnie tę robotniczą, której potrzebował w przyszłości sowiecki przemysł mający się rozwinąć podczas planu 5 letniego. Sytuacji nie poprawiała wymiana not dyplomatycznych, która miała iluzoryczne znaczenie dla zwykłych ludzi borykających się z radziecką administracją piętrzącą co raz to nowsze formalności. Nadal, choć władza uległa formalnie zmianie, o sprawach ludzkich decydowało dowolne uznanie urzędnika. Administracyjnym warunkiem uzyskania dokumentów podróży było wykazanie związków z ziemiami, które znalazły się w Polsce. Często ich odnalezienie trwało długimi miesiącami. Uzyskanie pozwolenia było jedynie wstępem do procedury repatriacyjnej. Należało jeszcze dostać się do transportu zmierzającego ku polskiej granicy i przetrwać w eszelonie kilkumiesięczną podróż. Nie było to łatwym, gdyż powracających trapiły epidemie i głód kształtujące śmiertelność powyżej 20% stanu transportu.
A jak witała uchodźców ich ojczyzna? Młoda państwowość była nieprzygotowana na falę powrotów. Brakowało organizacji, zarządzania, jak i środków i wielokrotnie na tym najniższym szczeblu ludzkiej empatii. Sytuację poprawiło objęcie przez Wł. Grabskiego funkcji naczelnego inspektora ds uchodźców. Mając kontakt już wcześniej z organizowaniem pomocy bieżeńcom (głównie polskim) posiadał doświadczenie konieczne dla zorganizowania ich powrotu. Mimo to w relacjach wielu powracających procedura internowania w obozach już w kraju była istną gehenną. Wymuszano na nich łapówki za szybsze zwolnienie z obozu, czy inne ulgi. Śmiertelność w tych warunkach także była wysoka i sięgała dziesiątek tysięcy osób. Repatriację ze wschodu zakończono w 1924 r. obejmując nią szacunkowo ponad 1 mln. osób (z tego 30% stanowili Polacy).
Literatura:
Piotr Szlanta „Wygonieni z Galicji. Galicyjscy uchodźcy wielkiej wojny”, Polityka z dn. 13 września 2016,
Aneta Prymaka-Oniszk „Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy”. Wyd. Czarne.
Christian Ingrao „Wierzyć i niszczyć. Intelektualiści w machinie wojennej SS” Wyd. Czarne Wołowiec 2013.
Franz Forstner „Twierdza Przemyśl” Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2000.